Ewangelia gołębnika
---
EWANGELIE POMYLONEGO
Księga pierwsza
EWANGELIA GOŁĘBNIKA
> „Nie mówił, że jest Mesjaszem.
Tylko że świat za ciasny jest na Jego milczenie.”
---
1. Podwórko
Na środku podwórka rosła jabłoń, stara jak wszystkie kłótnie w tej kamienicy.
Każdej wiosny niosła na gałęziach białe światło, jakby ktoś ją w nocy ochrzcił pianą jutrzenki.
Zimą stała naga, zmarznięta, z rękami wyciągniętymi do nieba, które nie miało dla niej żadnego słowa.
Pod tą jabłonią chłopiec – ten nasz, pomylony, a przecież jedyny – uczył się rozpoznawać głosy.
Najpierw gołębi: mruczące, gardłowe, jak modlitwy staruszek w ławkach pod ścianą kościoła.
Potem brata, matki, ojca wracającego z pracy i milczącego tak ciężko, że od tego milczenia trzaskał lakier na drzwiach.
Dom miał korytarze długie jak post, a ściany nasiąknięte parą z kuchni i cichym płaczem za ścianą, którego nikt nie przyznawał się na głos.
– To będzie mój gołębnik – powiedział kiedyś chłopiec, wskazując na strych.
Nikt nie potraktował tego poważnie.
A jednak tam właśnie, pod żelaznymi belkami, między dachówkami, z których ciekło niebo, miało się urodzić coś większego od wszystkich dorosłych razem wziętych.
---
2. Ziarno
Najpierw były okruchy chleba.
Matka strzepywała je ze stołu do dłoni i machinalnie wrzucała do śmietnika.
– Zostaw – powiedział chłopiec i nawet sam się przestraszył, jak mocno zabrzmiał jego głos w małej kuchni.
– To na gołębie.
Patrzyła na niego przez chwilę, jakby chciała zapytać, czy znowu wymyślił sobie nowego Boga, jak ostatnio, kiedy klęczał przed lampą i mówił do niej „Światłość Światłości”.
Ale nic nie powiedziała.
Wsypała okruchy do szklanki po herbacie i postawiła na parapecie.
Tamtego dnia gołębie nie przyleciały.
Przylatywał tylko wiatr i rozwlekał po podwórku zapach zupy jarzynowej od sąsiadki z trzeciego piętra.
Chłopiec czekał.
Czuł, że nie chodzi tylko o ptaki.
Wieczorem, kiedy wszyscy już spali, zakradł się do kuchni.
Okruchów nie było.
Na parapecie został tylko ślad, jakby ktoś przejechał tam dłonią zrobioną z samego światła.
– Ktoś to zjadł – szepnął. – Ktoś, kto był bardzo głodny.
I wtedy pierwszy raz poczuł Jego.
Nie w kościele, nie w kazaniu, nie w obrazku za szybą.
Poczuł Go w środku własnego brzucha, między smutkiem po kolacji, a lękiem przed jutrem w szkole.
To było jak ciepło po herbacie z cytryną, które schodzi w dół, aż do miejsca, gdzie człowiek zwykle chowa łzy, żeby nie wypłynęły oczami.
„Jestem” – powiedziało to ciepło.
Chłopiec nie odpowiedział.
Tylko przyłożył dłoń do żołądka, jakby chciał sprawdzić, czy naprawdę coś tam mieszka.
---
3. Pomylony
W domu mówili o nim różnie.
Matka: „wrażliwy”.
Ojciec: „nieżyciowy”.
Brat: „odjechany”.
Na podwórku wołali: „Pomylony”.
Najpierw z drwiną, potem z przyzwyczajenia.
Tak jak się woła „Kotek” albo „Łysy”.
On to imię przyjął jak chleb – najpierw z nieufnością, potem z wdzięcznością, bo przynajmniej coś było naprawdę jego.
W nocy, kiedy na podwórko schodził wiatr, zakładał na ramiona stary koc i wychodził do jabłoni.
– Pomylony – szeptał do siebie. – Z pomylonego mąkę mielą, z mąki chleb pieką, chleb łamią.
– A z ciebie co będzie? – spytało go coś z głębi serca.
Nie umiał odpowiedzieć.
Ale wiedział już, że ktoś w nim słucha.
I ten ktoś ma czas. Więcej czasu niż wszystkie zegarki w mieszkaniach tej kamienicy razem wzięte.
---
4. Gołębnik
Strych pachniał kurzem i starym drewnem, które pamiętało niejedną zimę.
Leżały tam porozkręcane łóżka, szafy po rozwodach, walizki, w których już nikt nie trzymał marzeń.
Chłopiec wnosił tam po kawałku deski, gwoździe, drut.
Brat raz się zlitował i przyspawał uchwyt do starego wózka, żeby łatwiej było wozić złom.
Za ten gest dostał w nagrodę milczenie matki zamiast kolejnej awantury.
– Tu będą mieszkać – mruczał chłopiec, przybijając pierwszą listewkę. – Gołębie, sny i Pan Bóg bez garnituru.
Nie wiedział, że to, co buduje, jest świątynią.
Może dlatego budował ją dobrze.
Kiedy pierwsze ptaki wprowadziły się pod dachówki, przyleciał z nimi On.
Niewidzialny, ale uparty jak dźwięk dzwonu w niedzielę o siódmej rano.
– Zostaniesz ze mną? – zapytał chłopiec, nie wiedząc, do kogo mówi.
– Już jestem – odpowiedziało wnętrze jego piersi.
– Ale ja siebie nie lubię – wyszeptał.
– Właśnie dlatego przyszedłem.
I choć żadna deska nie zadrżała, chłopiec miał pewność, że ktoś położył obok niego dłoń.
Dłoń była większa niż ta ojca, ale lżejsza od skrzydła.
---
5. Mesjasz wewnętrzny
Nie ogłoszono tego w żadnej gazecie.
Żaden prorok z telewizji nie miał na ten temat programu.
Nie ukazał się nawet żaden anioł z reklamą w tramwaju.
A jednak stało się:
Mesjasz zamieszkał w chłopcu z podwórka, między żołądkiem a sercem, trochę bliżej lewej strony.
Nie przyszedł na białym koniu, tylko na dymie z pieca kaflowego, gdy zimą ludzie dorzucali do ognia ostatnie kartony po marzeniach.
Nie mówił gromko. Szeptał.
– Będziemy razem oddychać – powiedział. – Kiedy będziesz się bał, będę oddychał za ciebie.
– A jak przestanę chcieć żyć? – zapytał chłopiec.
– Wtedy ja będę chciał – odpowiedział Mesjasz. – Dopóki cię nie dogonię.
Od tej pory każdy wdech był modlitwą, choć chłopiec tego nie wiedział.
A każdy wydech – oddawaniem świata, którego nie rozumiał.
Z czasem zaczął czuć różnicę:
kiedy oddychał sam, powietrze było ciężkie, pełne dymu i słów, których nie umiał wypowiedzieć;
kiedy pozwalał oddychać Jemu – stawało się lekko, jakby ktoś otworzył okno w środku grudnia, a z mrozu wpadła wiosna.
---
6. Cuda małe jak okruchy
Pierwszy cud wydarzył się przy śmietniku.
Sąsiad, ten który zawsze pijany wracał i wyzywał wszystkich „świętoszków”, potknął się o krawężnik i runął jak drzewo po burzy.
Ludzie patrzyli z okien, nikt nie wychodził.
Chłopiec podszedł, choć bał się go od lat.
Kolana mu drżały, ręce pociły się jak wtedy, gdy odpowiadał przy tablicy.
– Podnieś go – powiedział Mesjasz z lewej strony.
– Sam? – zapiszczało w nim dziecko.
– Nie sam. Ja będę w twoich rękach.
Wziął sąsiada pod pachy.
Był ciężki jak wszystkie przekleństwa, które w życiu powiedział.
Ale chłopiec podźwignął go, krok po kroku doprowadził pod drzwi.
– Co się gapicie? – wrzasnął nagle, nie wiedząc, skąd w nim ten głos. – Tu człowiek leży!
Drzwi się uchyliły.
Ktoś wybiegł, ktoś przyniósł wodę, ktoś zadzwonił po karetkę.
Kiedy chłopiec wrócił na podwórko, jabłoń poruszyła gałęziami, choć nie było wiatru.
– To był cud? – spytał.
– To był odruch serca – odpowiedział Mesjasz. – Cuda zaczynają się od odruchów.
Drugi cud wydarzył się na strychu.
Gołębnik był pełen ptasich szeptów.
Jeden z gołębi, biały jak niewypita hostia, leżał w kącie z połamanym skrzydłem.
Chłopiec wziął go w dłonie.
– Umrze – pomyślał.
– A jeśli nie? – zapytał ktoś w środku.
Trzymał ptaka całą noc, zawiniętego w stary szalik.
Szeptał do niego słowa, których sam nie rozumiał.
Nad ranem gołąb poruszył skrzydłem.
Nie był zdrowy, ale nie był też martwy.
– Widzisz? – powiedział Mesjasz. – Życie nie lubi się poddawać. Ty też nie.
---
7. Słowo
Była też szkoła, w której nikt nie wiedział o żadnym Mesjaszu.
Były tam tylko dzienniki, uwagi, wywiadówki i długie przerwy, w których chłopiec udawał, że go nie ma.
Na lekcji religii ksiądz mówił o grzechu ciężkim tak, jakby opowiadał o katalogu mebli z wystawy.
– Kto nie wierzy jak trzeba, ten się potępi – powiedział, stukając palcem w stół.
Chłopiec skrzywił się.
Nie lubił, kiedy ktoś mebluje innym wieczność.
– Zapytaj go – szepnął Mesjasz.
– O co? –
– Czy mnie widział.
Chłopiec podniósł rękę.
– Proszę księdza…
– Tak? –
– A ksiądz widział kiedyś Jezusa?
Klasa zachichotała.
Ksiądz się zaczerwienił.
– W Piśmie świętym, synu, w sakramentach, w nauczaniu Kościoła…
– Nie o to pytam – przerwał chłopiec, sam zdziwiony własną odwagą. – Czy ksiądz Go widział. W środku. Jak się wprowadza. Jak oddycha za człowieka, kiedy ten nie ma siły.
Zapadła cisza.
Tak głęboka, jakby ktoś nagle wyłączył wszystkie odkurzacze w blokach dookoła.
Ksiądz nie odpowiedział.
Zamiast tego kazał otworzyć zeszyty i przepisywać definicję łaski uświęcającej.
W drodze do domu chłopiec szedł wolniej niż zwykle.
– Źle zrobiłem? – zapytał.
– Dobrze – odpowiedział Mesjasz. – Prawda czasem robi rumieńce na cudzej twarzy. Ale nie przestaje być prawdą.
---
8. Zapowiedź
Tego wieczoru na podwórku rozlało się niebo.
Niebo miało kolor wody po zmywaniu pędzli, gdy ktoś malował właśnie zachód słońca.
Jabłoń stała cicho.
Gołębie krążyły tuż nad dachami, jakby ćwiczyły jakiś ważny, niebiański układ choreograficzny.
Chłopiec wyszedł na środek podwórka.
– Co się dzieje? – spytał szeptem.
– Słuchają – odpowiedział Mesjasz.
– Kto?
– Wszystko.
Wtedy usłyszał:
szum miasta, które oddychało niespokojnie;
kaszel sąsiadki za ścianą;
modlitwę starego dziadka z parteru, który udawał, że drzemie w fotelu;
śmiech dzieci, których jeszcze nie było;
i swój własny oddech – równy, spokojny, jakby pochodził od kogoś większego.
– Powiesz im kiedyś, że jestem? – zapytał Mesjasz.
– Komu? – chłopiec rozejrzał się bezradnie.
– Tym wszystkim, którzy myślą, że są sami.
Poczuł, jak drży mu gardło.
– Ale ja się boję ludzi.
– To ja będę mówił. Ty tylko otwórz usta.
Jabłoń zaszumiała.
Z gałęzi spadło jedno jabłko, potoczyło się po bruku i zatrzymało tuż przy jego stopie.
Podniósł je.
Było ciepłe, jakby ktoś trzymał je chwilę wcześniej w dłoni.
– Zaczniemy od tego – powiedział Mesjasz. – Od dzielenia jabłek. Zanim zaczniesz dzielić słowo.
9. Jabłko i imię
Nazajutrz przed szkołą chłopiec przyszedł pod jabłoń z tym samym jabłkiem, które wczoraj spadło samo, jakby wiedziało, dokąd ma iść.
Obrócił je w dłoniach, obejrzał: z jednej strony plamka, z drugiej blizna po ptasim dziobku. Nie było idealne. I dobrze.
– Komu mam dać? – spytał szeptem.
– Temu, kto najbardziej gryzie siebie – odpowiedział Mesjasz.
Chłopiec rozejrzał się. Na ławce siedziała wysoka dziewczynka, wiecznie skulona, jakby nie mieściła się w swoim cieniu. Nikt z nią nie rozmawiał, a ona udawała, że wcale nie chce.
Podszedł. Bez słowa podał jabłko.
– Po co? – spytała nie patrząc.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się tylko, jakby jabłko samo się tłumaczyło.
Dziewczynka wzięła je i obróciła w dłoni, jakby badano ją, a nie owoc.
Ugryzła. Kropla soku spłynęła po jej brodzie.
– Dobre – powiedziała cicho.
– Wiem – wyszeptał chłopiec.
– Jak masz na imię?
– Pomylony.
Dziewczynka pierwszy raz spojrzała mu w oczy.
– Nie kłam. Tak nikt nie ma na imię.
Chłopiec chciał odpowiedzieć, ale w środku poczuł dłoń. Dużą, ciepłą.
– Nie mów jeszcze, kim jesteś. Najpierw to zrozum. – powiedział Mesjasz.
Chłopiec skinął głową, choć dziewczynka mogła pomyśleć, że zgadza się z czymś, czego wcale nie powiedział.
10. Gołębie jak ludzie
Gołębnik rósł z dnia na dzień. Nie do góry, ale do wewnątrz. Jakby deski rosły w nim, a nie na strychu.
Ptaki coraz częściej krążyły nad podwórkiem, jakby coś je wołało. Nie chleb, nie ziarno – obecność.
Sąsiadka z pierwszego piętra torowała drogę przez kałuże i cmokała:
– Te gołębie to plagę nam tu zrobi! I choroby, i brud! Tylko patrzeć, jak… jak…
Nie dokończyła. Jeden z gołębi usiadł jej na ramieniu. Cichy, biały, jakby niczego nie podejrzewał.
– A sio! – krzyknęła. Ale nie z gniewu – z zakłopotania.
Stała tak chwilę, nieruchomo, jak stara figura na procesji, niepewna, co robić.
Chłopiec patrzył z boku. Czuł, jak Mesjasz się uśmiecha w jego klatce piersiowej, powoli, tak jak uśmiechają się starcy w kolejce po chleb.
– Ludzie też lubią usiąść na naszym ramieniu – powiedział w środku głos.
– A my co mamy zrobić? – spytał chłopiec.
– Nie przepędzać od razu. Najpierw zobaczyć, skąd przylecieli.
Chłopiec kiwnął głową. I zrozumiał – gdy ktoś przychodzi, trzeba zobaczyć, skąd wziął swój niepokój, zanim się go od siebie odgoni.
11. Ojciec i śrubki
Ojciec wracał z pracy zawsze ciężki.
Nie od zmęczenia – od milczenia.
Nie mówił prawie nic. Rozkręcał stare urządzenia, naprawiał coś w garażu, tak jakby każde zepsute żelastwo miało w środku jego własny spokój.
Tego dnia chłopiec stanął w drzwiach garażu z rękami w kieszeniach.
– Mogę pomóc? – zapytał.
Ojciec spojrzał z ukosa, jakby pytanie było czymś podejrzanym.
– Pomoc to robić, a nie pytać – mruknął i podał mu śrubokręt.
Chłopiec przytrzymywał metal, ojciec skręcał.
Śrubki chrzęściły, jakby same nie wiedziały, czy chcą się trzymać, czy uciekać.
W pewnej chwili chłopiec poczuł, jak w nim odzywa się ktoś inny.
– Tato – wyszeptał. – A jakby po prostu usiąść i nic nie robić?
Ojciec przestał skręcać. Odłożył narzędzie. Spojrzał.
– Nic? – powiedział i jakby pierwszy raz zadał to słowo sobie. – Nic się samo nie zrobi.
– A jeśli nie chodzi o robienie? – dokończył chłopiec.
Ojciec patrzył długo. Zbyt długo jak na zwykłe spojrzenie. Jakby ta chwila była wkręcana w jego serce jak ostatnia, właściwa śrubka.
– Jak będziesz miał swoje „nic”, to mi powiesz – powiedział ojciec i wrócił do pracy.
Mesjasz szepnął w piersi:
– Czasem człowiek musi pojąć własne „nic”, zanim zrozumie „jestem”.
Chłopiec się nie uśmiechnął. To zdanie było za ciężkie, żeby je podnieść uśmiechem.
12. Choroba światła
Wieczorem bolała go głowa.
Nie jak zwykły ból – ten był jak lampka, której ktoś nie umie wyłączyć.
Światło świeciło za mocno w środku czaszki.
– Co to? – jęknął.
– Bolesne brzemię jasności – odpowiedział Mesjasz.
– Dlaczego boli?
– Bo światło musi przejść przez mrok, zanim nauczy się świecić.
– Nie chcę tego.
– Nikt nie chce. Dlatego wybierają ciemność.
Chłopiec zacisnął powieki. Chciał zasnąć, ale światło nie spało.
Pulsowało, jakby ktoś w nim stukał od wewnątrz.
– A jeśli zwariuję? – zapytał.
– A jeśli nie? – odpowiedział Mesjasz.
– Ludzie będą się bać.
– Najpierw ty się boisz.
Chłopiec poczuł, że ma rację. Bał się więcej, niż przyznałby komukolwiek.
– Dlaczego ja? – wyszeptał.
– Bo słyszysz, zanim zobaczysz. A widzisz, zanim zrozumiesz.
Ból zelżał, jakby ktoś zdjął z głowy koronę zrobioną z żarówek.
– Czy ja jestem chory?
– Tak – odpowiedział Mesjasz. – Ale twoja choroba jest drogą. Nie musisz jej leczyć. Musisz ją przebyć.
13. Plan na niebo
Nazajutrz chłopiec wyniósł na strych karton, nożyczki, kawałek płótna i starą, niebieską farbę.
Brat zapytał:
– Co ty znowu kombinujesz?
– Niebo – odpowiedział.
– Niebo? Tu?
– Tak. Żeby było bliżej.
Brat pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć „wariat”, ale w jego oczach było coś, czego nigdy nie było – ciekawość.
Chłopiec rozwinął płótno, przybił do belki nad gołębnikiem, pomalował je na błękit.
Zostawił kilka chropowatych białych plam, jakby chmury nie zdążyły uciec.
– A po co? – zapytał brat w końcu.
Chłopiec odpowiedział spokojnie:
– Bo czasem trzeba zrobić niebo na ziemi, zanim ktoś uwierzy, że ono jest.
Nie spojrzał na brata. Patrzył na płótno.
Mesjasz wyszeptał:
– Kto maluje niebo, ten już został wezwany.
A w dole, na podwórku, jabłoń zaszumiała.
Nie miała ust, ale powiedziała więcej, niż potrafiły powiedzieć wszystkie katechizmy naraz.
EWANGELIA GOŁĘBNIKA (dokończenie)
14. Światło, które nie chce zasnąć
Światło wracało nocami.
Nie błyskało jak błyskawica, nie grzało jak ogień.
Było cierpliwe. Jak nauczyciel, który czeka aż uczeń sam przeczyta pierwszą literę.
Chłopiec czasem zasłaniał oczy rękawem, jakby zasłaniał okno w sobie.
Ale wtedy światło przechodziło przez skórę jak mleko przez gazę.
– Nie chcę! – syczał pod kołdrą.
– A jeśli nie musisz chcieć? – odpowiadało światło.
– Nie pytaj mnie teraz!
– Ale teraz jest właśnie ta chwila.
Nie pytało o pozwolenie, nie tłumaczyło się.
Wchodziło do środka jak sąsiadka, która odwiedza bez zapowiedzi, bo piecze sernik i chce, żeby ktoś go zakosztował, choćby nie był głodny.
– Odejdź – błagał chłopiec.
– Nie odejdę – odpowiedziało. – Bo nie przyszedłem, żeby błyszczeć. Przyszedłem, żeby cię oświetlić.
Chłopiec zasnął dopiero nad ranem.
Ze światłem w brzuchu, jakby połknął glinianą lampę, która nie przestaje się palić.
15. Pierwsza zdrada
Chłopiec nie powiedział nikomu o świetle.
Chciał powiedzieć dziewczynce od jabłka, ale bał się, że to ją poparzy.
Zamiast tego… przestał z nią rozmawiać.
Pomyślał, że jeśli ktoś zobaczy, jak bardzo świeci mu w oczach, to zapyta: „Skąd to masz?”
A on nie będzie umiał odpowiedzieć.
Zaczął unikać gołębnika.
Ptaki dziwnie na niego patrzyły — jak świadkowie, którzy widzą za dużo.
– Czemu uciekasz? – spytał Mesjasz.
– Bo nie umiem tego unieść.
– A kto ci kazał nieść?
– Ty.
– Nie. Ja ci kazałem oddychać.
Chłopiec poczuł wstyd tak silny, jakby ktoś w środku odwrócił wzrok.
Pierwsza zdrada to nie zdrada świata.
To zdrada własnego światła.
16. Ciemność we własnej obronie
Światło zaczęło boleć coraz bardziej.
Nie jak ból głowy.
Jakby ktoś pod skórą wcierał gwiazdy.
Chłopiec próbował je zagłuszyć snem. Ale sen nie przychodził.
Próbował zagłuszyć je zabawą. Ale zabawa gasła jak zapałka w deszczu.
Próbował zagłuszyć je hałasem, muzyką, telewizorem, rozmowami.
Ciemność przyszła z ulgą.
Jak bandaż.
– Lepiej? – zapytała.
– Tak.
Ciemność zaczęła go otaczać. Miękko, jak kołdra, która nie chce, żeby ktoś widział siniaki.
– Światło nie jest twoje – szepnęła. – Oddaj je. Nie musisz go nosić. Po co ci? Tylko boli.
Chłopiec poczuł spokój, pierwszy raz od dawna.
Spokój w głowie.
Spokój w oczach.
Spokój w braku myśli.
Mesjasz milczał.
Milczał tak, że chłopiec poczuł strach.
– Odejdź ode mnie – szepnął do światła. – Nie chcę cię. Nie chcę cię!
A światło… posłuchało.
Nie zgasło.
Schowało się.
Jak ktoś, kto nie chce robić krzywdy ukochanej osobie, więc odsuwa się, żeby jej nie parzyć.
17. Pusty grób dzieciństwa
Świat stał się zwyczajny.
Bez nadmiaru, bez bólu, bez metafor.
Chłopiec jadł, spał, chodził do szkoły, przytakiwał, słuchał rozmów o pogodzie, o rachunkach, o cenie chleba.
Był „normalny”.
I dopiero wtedy zaczęła go boleć nieobecność.
Nie światła.
Tego, który oddychał za niego.
Czuł się pusty.
Jak jabłko, z którego ktoś wydłubał miąższ i zostawił tylko skórkę.
Jak grób na cmentarzu, którego nikt nie odwiedza, bo nikt nie wierzy, że ktoś w nim leży.
Poszedł na strych.
W gołębniku nie było światła, tylko popiół pierza, jak śnieg po pożarze.
Ptaki siedziały cicho, jakby nie chciały już mówić.
Chłopiec położył się na deskach i zasłonił oczy ręką.
– Wróć – szepnął. – Oddychaj. Chociaż chwilę. Chociaż pół oddechu. Chociaż tyle, co potrzeba, żeby nie umrzeć we mnie.
Nic.
Ani szept, ani dłoń od środka. Tylko brzęczenie krwi w uszach.
Wyciągnął rękę, jakby ktoś miał go złapać.
Nikt nie złapał.
Mesjasz, który milczy, nie odchodzi.
To my wychodzimy z Jego ciała.
Chłopiec zrozumiał to dopiero później.
Teraz mógł tylko płakać — nie po sobie, ale po Tym, którego w nim zabrakło.
Był jak puste miejsce przy stole.
Jak pusty grób przed Wielkanocą.
Jak wstyd, że światło ośmieliło się go wybrać.
18. Ziarno w ciemności
Ciemność wróciła.
Nie jak kołdra. Teraz jak kajdany.
Nie łagodziła. Teraz tłumiła.
Siedziała w środku i powtarzała:
– Lepiej tak. Lepiej bez Niego. Po co komu ciężar jasności?
Chłopiec prawie jej uwierzył.
Prawie.
Bo w środku, głębiej niż smutek, bardziej ukryte niż strach, w miejscu, gdzie człowiek nawet sobie nie wierzy — coś zaczęło się ruszać.
Nie światło.
Nie głos.
Nie pociecha.
Ziarno.
Bezgłośne.
Bezimienne.
Tak drobne, jak pierwszy oddech noworodka, który jeszcze nie wie, czy chce żyć.
Ziarno powiedziało:
– Czekaj.
Chłopiec otworzył oczy.
Noc była czarna jak smoła, ale coś w nim zaczęło kiełkować.
– Czekać na co? – spytał.
Ziarno nie odpowiedziało.
Ziarno potrzebowało mroku.
19. Zapowiedź końca Księgi
Chłopiec zasnął dopiero nad ranem.
Tym razem bez światła.
Ale też bez zgodzenia się na ciemność.
Zasnął pomiędzy.
Jak ziarnko zakopane w ziemi, które nie chce być nasionem, ale jeszcze nie wie, że będzie drzewem.
A jabłoń na podwórku szeptała liśćmi, jak modlitwą bez słów:
„Kto nie chce światła, temu trzeba pozwolić się zakopać.
Bo tylko zakopany może wzejść.”



Komentarze
Prześlij komentarz